Wiele osób z mojego otoczenia uważa książki science fiction i fantasy za infantylne. Często spotykam się ze stwierdzeniem, że w takich powieściach wszystko można wytłumaczyć magią oraz że ich lektura nie wnosi zupełnie nic. Jako wierna fanka literatury fantastycznej, odpieram te zarzuty. Wspaniałym argumentem będzie od dzisiaj „Patrzący z ciemności” Marii Galiny – czyli powieść, która śmiało może być dowodem na to, że literatura sci-fi również może uczyć i skłaniać do refleksji.
(...)
Autorka wprowadza nas w nieznany świat szybko i gwałtownie – trudno na początku zorientować się w czasie i miejscu akcji. Wydaje się również, jakoby „Patrzący…” był kontynuacją jakichś wcześniejszych wydarzeń. W miarę czytania to uczucie jednak znika. Osobiście bardzo przywiązałam się do dwóch głównych bohaterów – Leona Kałganowa i Johannesa Berga, ambasadorów z Ziemi, którzy odwiedzają inne planety w poszukiwaniu praojców – dawców życia. Obserwacje i wnioski na temat stylu życia mieszkańców wysyłają oni do odległej Bazy, podając się miejscowym za posłów z dalekiego państwa Terry. Powieść rozpoczyna się, w czasie gdy Leon obserwuje pojawienie się na niebie supernowej – utożsamianej przez mieszkańców z końcem świata (Zespoleniem według miejscowej religii). Dwójka ambasadorów przebywająca w jednym z państw Średnich Marchii – Solerze – zaznajamia się z tamtejszą religią i obyczajami. Wkrótce następuje przełom w akcji – margraf solerski wyrusza wraz ze swoją świtą do zaprzyjaźnionego Worlandu, po drodze jednak okazuje się, iż ten spłonął. Zabiera ze sobą oczywiście dwójkę ambasadorów. Orszak zatrzymuje się w małej wiosce położonej nieopodal potężnego pasma górskiego, skąd niegdyś wydobywano srebro. Wkrótce okazuje się, że miejscowi wierni dopuścili się odstępstwa i powrócili do pogańskich obyczajów. Zapłacić za to ma cały Soler, na którego już do ostatnich kart książki spadają różnorakie nieszczęścia. Pogańska rodzina zostaje wyklęta.
Początkiem prawdziwych nieszczęść dla posłów jest spotkanie Leona z wieśniaczką, również poganką o imieniu Soreille. Dziewczyna błaga Leona o pomoc w odszukaniu dzieci, które zaginęły we wnętrzu góry. Leon, cechujący się wrażliwym, miękkim sercem oraz skłonnością do refleksji podąża za Soreille, choć wyraźnie zakazuje tego Regulamin, którego muszą trzymać się tacy jak oni pracownicy Korpusu Zwiadowczego.
Postacie dwóch ambasadorów to dwie przeciwności, a równocześnie dwie nieustannie zmieniające się jednostki. Zostali oni opisani przez Galinę sprawnym, wnikliwym okiem psychologa. Zmiany, jakie w nich zachodzą, pozostawia jednak autorka czytelnikowi – niczego nie oznajmia ani nie nazywa po imieniu, pozwalając na liczne domysły, mniemania i wnioski. Zabieg ten sprawia, że każdy dwóch ambasadorów może odczytywać nieco inaczej i na inny sposób ich lubić (lub nie lubić). Z jednej strony stoi młody, niedoświadczony jeszcze w fachu Leon, ksenolog stażysta- gorejący uczuciami, gwałtowny, porywczy i uparty, z drugiej strony zimny, obojętny i nieludzko perfekcjonistyczny Berg. Ich role odwracają się jednak pod koniec książki. Okazuje się bowiem, że to Berg naprawdę zakochał się w Soreille, wiejskiej dziewce, która później stała się dwórką żony margrafa – lady Hersendy. Soreille również jest, jak wszyscy bohaterowie tej książki, ciekawa i jedyna w swoim rodzaju. Choć na początku sprawia wrażenie dziewczyny z krwi i kości, później coraz bardziej zaczyna przypominać widmo, a może nawet czarodziejkę czy wiedźmę. Posiada ona niezwykły dar wchodzenia w różne role – od wiejskiej dziewki, poprzez księżniczkę, aż po kochankę czy służącą. Ta łatwość zmiany nastroju zachowania wywołuje podejrzenia Leona, który z kolei zaczyna upominać zakochanego w Soreille po uszy Berga. Starszemu ksenologowi nie przeszkadza fakt, że to jego młodszy kolega pierwszy wyciągnął do dziewczyny rękę, a potem wiele tygodni z nią podróżował, usiłując odnaleźć zagubiony orszak margrafa. Warto też wspomnieć o trubadurze – podróżniku, młodym Alfie, wynajętym przez Leona na służbę. W miarę rozwoju akcji ambasador i minstrel zbliżają się do siebie – choć na zawsze w sferze domysłów pozostaje to, co łączyło ich tak naprawdę. W tej kwestii ustami Berga autorka wysuwa przypuszczenia, że może być to coś więcej niż relacja pan-sługa, a nawet coś więcej niż przyjaźń – ocenę tego pozostawia czytelnikowi. Jeśli chodzi o kreację bohaterów, rzadko kiedy w powieściach spotykałam się z taką dokładnością i wnikliwością. Z pewnością nie są to bohaterowie tzw. papierowi.
Dalej los miota ambasadorów między dwoma królestwami – biednym, wyniszczanym przez kataklizmy i nieurodzaje Solerem, a bogatą, opływającą w złoto Retrą. Posłowie na przemian stają się przychylni jednej lub drugiej stronie. W międzyczasie dochodzi do zabójstwa władcy Retry oraz Soleru. Koronę w tym drugim państwie przejmuje krewniak margrafa, Ansard, od dawna planujący morderstwo władcy. Między dwoma państwami narastają wojenne nastroje, głowy królestw oczekują pomocy od bogatej Terry (która jest w rzeczywistości wymysłem ambasadorów), do tego wszystkiego dochodzą wreszcie tajemnicze moce, ogarniające świat Średnich Marchii. Ambasadorowie, nieświadomie, spotykają się z nimi dość często – najpierw w górach, gdy Leon z Soreille szukają dzieci, potem wędrując tajemnymi korytarzami z Retry do Soleru. Początkowo próbują tłumaczyć dziwne zjawiska halucynogennymi gazami czy wpływem pogańskich wierzeń i modłów. Przez mieszkańców stworzenia te – stworzenia nocy, o których w swoich pieśniach wspomina także Alf – są nazywane korrami. Nikt jednak nie wymienia na głos tej straszliwej nazwy. Tego obyczaju pilnuje zarówno prymas, jak i Soreille czy margraf.
Przełomowym momentem dla powieści jest wędrówka podziemnymi korytarzami, gdy posłowie uświadamiają sobie, że naprawdę grasują tu siły, których szukali już od dawna. Podejrzewają, że są to praojcowie, założyciele świata i dawcy życia. Boją się jednak wysuwać pochopne wnioski, nie wspominają więc o nich w raportach.
Książka, pomimo natłoku informacji, tworzy zgrabną, zamykającą się klarownie całość. Świat średniowiecza, pomieszany z unowocześnionym, rozwinięty technologicznie światem przyszłości tworzy ciekawe połączenie i skłania do refleksji. W ogóle „Patrzący z ciemności” jest niezwykłym polem do refleksji – nad światem, człowiekiem oraz istnieniem Boga. Powieść jest niejednokrotnie porównywania do dzieł braci Strugackich czy H. P. Lovecrafta. Dla mnie to przede wszystkim świetny, płynący styl, wciągający czytelnika bez reszty, nietuzinkowi bohaterowie oraz porządna dawka filozofii. Jednym z najważniejszych problemów książki jest, paradoksalnie, pytanie: czy człowiek może uważać się za boga, za kogoś, kto zmienia bieg wydarzeń i potrafi manipulować światami? Taką możliwość niejednokrotnie mają Leon i Berg – na przykład, kiedy za pomocą szczepionki chcą zatrzymać epidemię dżumy czy zabić wynalazcę prochu. Sami wciąż zastanawiają się, czy będąc tu obcy, ale jednocześnie obserwując rozwój wydarzeń z boku, mogą w niego ingerować? Ze swoimi narzędziami, technologią i wiedzą o świetlanej, uprzemysłowionej przyszłości, która musi nastąpić po jesieni średniowiecza? Znajdują się, można powiedzieć, w swoistym błędnym kole. Nie udzieliwszy pomocy tamtejszej ludności będą czuli się źle, a wyciągnąwszy do nich rękę będą mieć świadomość, że złamali Regulamin, który uzdalnia ich do pracy. Kolejną zagwozdką, wynikającą zresztą z pierwszej, jest: co to znaczy być bogiem? Jak to jest nim być? Oczywiście w powieści znajdzie się o wiele więcej skłaniających do refleksji zagadnień, jak chociażby znaczenie miłości czy władzy. Maria Galina już trafiła do mojego grona najlepszych pisarzy sci-fi i mam nadzieję, że kolejne jej dzieła, które przeczytam z pewnością, nie zaniżą tej pozycji.
Autorka wprowadza nas w nieznany świat szybko i gwałtownie – trudno na początku zorientować się w czasie i miejscu akcji. Wydaje się również, jakoby „Patrzący…” był kontynuacją jakichś wcześniejszych wydarzeń. W miarę czytania to uczucie jednak znika. Osobiście bardzo przywiązałam się do dwóch głównych bohaterów – Leona Kałganowa i Johannesa Berga, ambasadorów z Ziemi, którzy odwiedzają inne planety w poszukiwaniu praojców – dawców życia. Obserwacje i wnioski na temat stylu życia mieszkańców wysyłają oni do odległej Bazy, podając się miejscowym za posłów z dalekiego państwa Terry. Powieść rozpoczyna się, w czasie gdy Leon obserwuje pojawienie się na niebie supernowej – utożsamianej przez mieszkańców z końcem świata (Zespoleniem według miejscowej religii). Dwójka ambasadorów przebywająca w jednym z państw Średnich Marchii – Solerze – zaznajamia się z tamtejszą religią i obyczajami. Wkrótce następuje przełom w akcji – margraf solerski wyrusza wraz ze swoją świtą do zaprzyjaźnionego Worlandu, po drodze jednak okazuje się, iż ten spłonął. Zabiera ze sobą oczywiście dwójkę ambasadorów. Orszak zatrzymuje się w małej wiosce położonej nieopodal potężnego pasma górskiego, skąd niegdyś wydobywano srebro. Wkrótce okazuje się, że miejscowi wierni dopuścili się odstępstwa i powrócili do pogańskich obyczajów. Zapłacić za to ma cały Soler, na którego już do ostatnich kart książki spadają różnorakie nieszczęścia. Pogańska rodzina zostaje wyklęta.
Początkiem prawdziwych nieszczęść dla posłów jest spotkanie Leona z wieśniaczką, również poganką o imieniu Soreille. Dziewczyna błaga Leona o pomoc w odszukaniu dzieci, które zaginęły we wnętrzu góry. Leon, cechujący się wrażliwym, miękkim sercem oraz skłonnością do refleksji podąża za Soreille, choć wyraźnie zakazuje tego Regulamin, którego muszą trzymać się tacy jak oni pracownicy Korpusu Zwiadowczego.
Postacie dwóch ambasadorów to dwie przeciwności, a równocześnie dwie nieustannie zmieniające się jednostki. Zostali oni opisani przez Galinę sprawnym, wnikliwym okiem psychologa. Zmiany, jakie w nich zachodzą, pozostawia jednak autorka czytelnikowi – niczego nie oznajmia ani nie nazywa po imieniu, pozwalając na liczne domysły, mniemania i wnioski. Zabieg ten sprawia, że każdy dwóch ambasadorów może odczytywać nieco inaczej i na inny sposób ich lubić (lub nie lubić). Z jednej strony stoi młody, niedoświadczony jeszcze w fachu Leon, ksenolog stażysta- gorejący uczuciami, gwałtowny, porywczy i uparty, z drugiej strony zimny, obojętny i nieludzko perfekcjonistyczny Berg. Ich role odwracają się jednak pod koniec książki. Okazuje się bowiem, że to Berg naprawdę zakochał się w Soreille, wiejskiej dziewce, która później stała się dwórką żony margrafa – lady Hersendy. Soreille również jest, jak wszyscy bohaterowie tej książki, ciekawa i jedyna w swoim rodzaju. Choć na początku sprawia wrażenie dziewczyny z krwi i kości, później coraz bardziej zaczyna przypominać widmo, a może nawet czarodziejkę czy wiedźmę. Posiada ona niezwykły dar wchodzenia w różne role – od wiejskiej dziewki, poprzez księżniczkę, aż po kochankę czy służącą. Ta łatwość zmiany nastroju zachowania wywołuje podejrzenia Leona, który z kolei zaczyna upominać zakochanego w Soreille po uszy Berga. Starszemu ksenologowi nie przeszkadza fakt, że to jego młodszy kolega pierwszy wyciągnął do dziewczyny rękę, a potem wiele tygodni z nią podróżował, usiłując odnaleźć zagubiony orszak margrafa. Warto też wspomnieć o trubadurze – podróżniku, młodym Alfie, wynajętym przez Leona na służbę. W miarę rozwoju akcji ambasador i minstrel zbliżają się do siebie – choć na zawsze w sferze domysłów pozostaje to, co łączyło ich tak naprawdę. W tej kwestii ustami Berga autorka wysuwa przypuszczenia, że może być to coś więcej niż relacja pan-sługa, a nawet coś więcej niż przyjaźń – ocenę tego pozostawia czytelnikowi. Jeśli chodzi o kreację bohaterów, rzadko kiedy w powieściach spotykałam się z taką dokładnością i wnikliwością. Z pewnością nie są to bohaterowie tzw. papierowi.
Dalej los miota ambasadorów między dwoma królestwami – biednym, wyniszczanym przez kataklizmy i nieurodzaje Solerem, a bogatą, opływającą w złoto Retrą. Posłowie na przemian stają się przychylni jednej lub drugiej stronie. W międzyczasie dochodzi do zabójstwa władcy Retry oraz Soleru. Koronę w tym drugim państwie przejmuje krewniak margrafa, Ansard, od dawna planujący morderstwo władcy. Między dwoma państwami narastają wojenne nastroje, głowy królestw oczekują pomocy od bogatej Terry (która jest w rzeczywistości wymysłem ambasadorów), do tego wszystkiego dochodzą wreszcie tajemnicze moce, ogarniające świat Średnich Marchii. Ambasadorowie, nieświadomie, spotykają się z nimi dość często – najpierw w górach, gdy Leon z Soreille szukają dzieci, potem wędrując tajemnymi korytarzami z Retry do Soleru. Początkowo próbują tłumaczyć dziwne zjawiska halucynogennymi gazami czy wpływem pogańskich wierzeń i modłów. Przez mieszkańców stworzenia te – stworzenia nocy, o których w swoich pieśniach wspomina także Alf – są nazywane korrami. Nikt jednak nie wymienia na głos tej straszliwej nazwy. Tego obyczaju pilnuje zarówno prymas, jak i Soreille czy margraf.
Przełomowym momentem dla powieści jest wędrówka podziemnymi korytarzami, gdy posłowie uświadamiają sobie, że naprawdę grasują tu siły, których szukali już od dawna. Podejrzewają, że są to praojcowie, założyciele świata i dawcy życia. Boją się jednak wysuwać pochopne wnioski, nie wspominają więc o nich w raportach.
Książka, pomimo natłoku informacji, tworzy zgrabną, zamykającą się klarownie całość. Świat średniowiecza, pomieszany z unowocześnionym, rozwinięty technologicznie światem przyszłości tworzy ciekawe połączenie i skłania do refleksji. W ogóle „Patrzący z ciemności” jest niezwykłym polem do refleksji – nad światem, człowiekiem oraz istnieniem Boga. Powieść jest niejednokrotnie porównywania do dzieł braci Strugackich czy H. P. Lovecrafta. Dla mnie to przede wszystkim świetny, płynący styl, wciągający czytelnika bez reszty, nietuzinkowi bohaterowie oraz porządna dawka filozofii. Jednym z najważniejszych problemów książki jest, paradoksalnie, pytanie: czy człowiek może uważać się za boga, za kogoś, kto zmienia bieg wydarzeń i potrafi manipulować światami? Taką możliwość niejednokrotnie mają Leon i Berg – na przykład, kiedy za pomocą szczepionki chcą zatrzymać epidemię dżumy czy zabić wynalazcę prochu. Sami wciąż zastanawiają się, czy będąc tu obcy, ale jednocześnie obserwując rozwój wydarzeń z boku, mogą w niego ingerować? Ze swoimi narzędziami, technologią i wiedzą o świetlanej, uprzemysłowionej przyszłości, która musi nastąpić po jesieni średniowiecza? Znajdują się, można powiedzieć, w swoistym błędnym kole. Nie udzieliwszy pomocy tamtejszej ludności będą czuli się źle, a wyciągnąwszy do nich rękę będą mieć świadomość, że złamali Regulamin, który uzdalnia ich do pracy. Kolejną zagwozdką, wynikającą zresztą z pierwszej, jest: co to znaczy być bogiem? Jak to jest nim być? Oczywiście w powieści znajdzie się o wiele więcej skłaniających do refleksji zagadnień, jak chociażby znaczenie miłości czy władzy. Maria Galina już trafiła do mojego grona najlepszych pisarzy sci-fi i mam nadzieję, że kolejne jej dzieła, które przeczytam z pewnością, nie zaniżą tej pozycji.